Powietrze było tak gęste i ciepłe, że nadawało się do krojenia. Morze od dwóch dni nie objawiło chociażby jednej zmarszczki. O wietrze nawet nie ma co wspominać, bo wielka genua zwisała ze sztagu jak mokre prześcieradło. Wszystko stało w miejscu. Zamarło. Zamarłem i ja. Moje powolne ruchy spowodowane wysoką temperaturą jeszcze bardziej zakrzywiały czas.
Czwarta rano to najlepsza godzina do wyjścia na łowisko. Tak twierdzi szyper, który niezależnie od pogody dokładnie o tej porze goni nas w morze.
– Grzesiek, gdzie jesteś, Wstawajcie nie ma go – głośny krzyk Gośki zerwał nas na nogi. Zerwałem się i dosłownie w ciągu kilku sekund znalazłem na pokładzie. Szybko rzuciłem okiem na żagle. Łódka dobrze trzymała się kursu i jak po sznurku leciała przed siebie. Problem polegał na tym, że na pokładzie nie było sternika.
Jej obraz wraca do mnie jak bumerang. Widzę ją stojącą samotnie, okrytą strzępami i jakby czekającą na moją dłoń. Na dotyk palców, które delikatnie będą muskać spękaną słońcem skórę.
Jeszcze jej nie dotykam. Słyszę tylko szum dziarsko maszerując do pracy. Pogoda zachęca do spaceru a nie jazdy samochodem. Wokół las. Już rzadszy co oznacza, że za chwil się skończy. Z każdym krokiem szum staje się mocniejszy i dodatkowo wzbogacony o intensywny zapach wilgoci i soli. Nagle las się urywa, a przede mną rośnie […]
Start planuję na piątą rano. To dobry czas na początek rejsu. Jest już w pełni jasno i noc nie będzie przeszkadzać w nawigowaniu. Poza tym marina będzie o tej porze pusta i nikomu nie przyjdzie na myśl się żegnać.